“Nieuprzejmość” nie była źródłem konfliktu w Chung Hong
- Dział: Walki pracownicze
Choć poświęciliśmy kilka godzin na rozmowy z Michałem Kokotem, autorem artykułu opublikowanego w Gazecie Wyborczej pt. „Kret w chińskiej fabryce” (14-15 lipca 2012 r.) by wyjaśnić źródła konfliktu pracowniczego w chińskiej fabryce Chung Hong oraz przebieg i konsekwencje sporu zbiorowego prowadzonego przez związek zawodowy Inicjatywa Pracownicza, to niestety nie udało mu się opisać problematyki. Tym samym czytelniczki i czytelnicy pozostali z garścią chwytliwych informacji, które w ogóle nie odpadają na pytanie, dlaczego pracownice i pracownicy Chung Hong podnieśli głowy i stawili opór pracodawcy. W rzeczywistości, czytając reportaż, nie byłam pewna czy pracowałam w tej firmie i czy uczestniczyłam w procesach, o których pisze Kokot. Dlaczego.
Fabryka, w której pracowałam ulokowana jest w Specjalnej Strefie Ekonomicznej pod Wrocławiem. Takie strefy (jest ich obecnie 14 w Polsce i mają pod sobą kilkaset mniejszych oddziałów) są tworzone przy przyciągać głównie kapitał zagraniczny (w tym przypadku azjatycki związany z korporacją LG), w miejscach wysokiego bezrobocia (w regionie wałbrzyskim, skąd pochodzą pracownicy firmy, sięga ono 20%). Inwestorzy korzystają z pomocy publicznej w postaci zwolnień z podatków (od dochodu i nieruchomości), a także z ogromnej masy taniej siły roboczej. Zyski są wyprowadzane z Polski, co drenuje lokalny i państwowy budżet – podobnie jak życie i zdrowie pracowników jest drenowane przez wykańczające dojazdy do pracy, niestabilność warunków zatrudnienia oraz niskie pensje. Dlatego Chung Hong nie jest tu wyjątkiem, tak funkcjonuje większość firm ulokowanych w Specjalnych Strefach Ekonomicznych.
Zatrudniłam się w Chung Hong jako jedna ze 150 pracownic tymczasowych (w większości młodych kobiet pochodzących z Nowej Rudy, Wałbrzycha i innych mniejszych miejscowości w regionie). Stanowiłyśmy 50% siły roboczej w fabryce, funkcjonując jako „zapas pracowniczy” w okresie zwyżki produkcyjnej. Kiedy gorący okres minął, wszystkie straciłyśmy pracę (w grudniu 2011 roku, dwa tygodnie przed świętami). Byłyśmy zatrudnione za najniższą krajową, pracując na tygodniowych lub miesięcznych kontraktach, z dnia na dzień mogłyśmy stracić pracę lub nie uzyskać przedłużenia umowy, nie obejmował nas kodeks pracy. Pracując tam w rzeczywistości nie miałyśmy żadnych praw, codziennie towarzyszyła nam niepewność i stres. Po pierwsze, dzięki zatrudnieniu tymczasowych pracownic fabryka może potaniać koszty pracy, a wszelkie wydatki związane z zarządzaniem taką elastyczną siłą roboczą może przesunąć na agencje pracy tymczasowej. Po drugie może dostosowywać się do hiper-konkurencyjnego rynku przemysłu elektronicznego, w tym przypadku zleceń i terminów narzucanych przez korporację LG, dla której Chung Hong produkuje płyty główne do telewizorów LCD (tzw. produkcja „dokładnie na czas” - „just-in-time”). Innymi słowy rynek produktów elektronicznych jest zorganizowany wokół wyzysku i ucisku ludzi – działa kosztem ich zdrowia i życia.
Fabryka od kilku lat uelastyczniała warunki zatrudnienia i obniżała koszty pracy, coraz więcej osób było przyjmowanych na rocznych kontraktach za 1500 zł brutto. Towarzyszyła temu intensyfikacja pracy – redukowano etaty a zakres obowiązków przerzucano na pozostałych pracowników (na początku 2011 roku zlikwidowano 24 stanowiska pracy, kilkadziesiąt osób straciło pracę). Wcześniej w 2009 roku został zlikwidowany zakładowy fundusz świadczeń socjalnych oraz wszelkie dodatki na święta. Pensje pracowników stały w miejscu: nie było waloryzacji stawek, zlikwidowano także dodatki stażowe. W tym samym czasie Chung Hong budowało nową farbkę na strefie – inwestując w bardzo drogi sprzęt do produkcji i nowe hale, zarząd coraz bardziej przykręcał śrubę pracownikom.
W okresie mojego zatrudnienia, pracownicy, by dorobić do pensji, brali tzw. „16-stki”, z jednej zmiany zostawało się na następną. Przy tak długich dojazdach do pracy (pracownicy podróżują ok. 160 km w dwie strony, w autobusach spędzając do 4 godzin dziennie), na sen, odpoczynek, jedzenie pozostawało 3 godziny, gdyż dzień pracy wydłużał się do 20-21 godzin. Kobiety, które miały pod opieką dzieci, praktycznie ich nie widywały a praca opiekuńcza i obowiązki domowe spadały na ich matki lub inne krewne. Jeśli zachorowały lub brały zwolnienie chorobowe na dzieci, często nie dostawały przedłużenia umów.
Te wszystkie problemy doprowadziły do utworzenia związku zawodowego na zakładzie. Nie było tak, jak pisze Kokot – to nie „kret”, lecz pracownice i pracownicy mieli dość wyzysku. Związek zawodowy to nie jest walka w pojedynkę, żaden „kret” nie założyłby organizacji pracowniczej, gdyby nie wola i determinacja dużej grupy ludzi. Przy tak skandalicznych warunkach pracy, nic dziwnego, że po 3 miesiącach działania związku (został utworzony w grudniu 2011) liczba zapisanych osób w marcu 2012 r. objęła około 50% pracowników produkcyjnych w firmie. Założenie związku zawodowego nie było spiskiem – tak jak opisuje to Kokot, lecz żmudną, codzienną robotą wgryzania się w ustawy i kodeks pracy oraz walką na pisma z pracodawcą, który nie chciał uznać istnienia związku zawodowego na zakładzie. Ten brak możliwości negocjowania sytuacji pracowniczej w fabryce doprowadził do podjęcia decyzji o wejściu w spór zbiorowy (i nie było to zimą, lecz z końcem kwietnia, czego Kokot też nie mógł zapamiętać).
To co jeszcze umknęło uwadze dziennikarza, to fakt, że wszelkie postulaty związku wynikały dokładnie z problemów, które miały miejsce na zakładzie, a nie zachcianek „kreta”, czy „lobbowania” Krzysztofa Gazdy. Walczyliśmy o podniesienie stawek dla najgorzej opłacanych pracowników, o fundusz socjalny, o zaprzestanie likwidacji transportu pracowniczego, o ograniczanie zatrudnienia przez agencję, o sprawiedliwe premie i dodatki. Niestety w procesie negocjacji pracodawca nie ustąpił nawet na krok, mało tego wrzucił Gazdę z pracy, bo on i Jola Rynda domagali się ustalenia terminu spotkania z pracodawcą. Dlatego związek podjął decyzję o referendum strajkowym (które tak usilnie było blokowane przez pracodawcę). W dniu kiedy wręczyliśmy pracodawcy pismo że ok. 90% załogi, która uczestniczyła w referendum, powiedziała „Tak” dla akcji strajkowej, Krzysztof Gazda stracił pracę (wręczono mu zwolnienie dyscyplinarne). Tego samego dnia wybuch strajk, przystąpiło do niego ok. 40 osób. Podczas strajku pracownicy byli trzymani pod kluczem, nie mieli dostępu do wody pitnej i toalet. Swoje potrzeby załatwiali za kontenerami ze śmieciami, wodę dowozili im robotnicy z pobliskiej budowy. Reszta pracowników została zastraszona zwolnieniem z pracy i zmuszona do podpisania lojalek, że nie przystąpią do strajku. Po dwóch tygodniach walki i pikietowania, pracodawca zastosował lokaut, zwalniając dyscyplinarnie 24 strajkujących. Tym samym nielegalnie (w świetle polskiego prawa) i bezprecedensowo (w historii Polski od czasu uzyskania przez pracowników prawa do strajku) stłumił strajk. Zwolnieni dyscyplinarnie pracownicy obecnie nie mają prawa do zasiłku dla bezrobotnych, będą mieli duże problemy ze znalezieniem nowej pracy, tak z powodu bezrobocia jak i złego świadectwa pracy. Pracodawca zwolnił dyscyplinarnie swoich najbardziej wykwalifikowanych pracowników, którzy w firmie pracowali najdłużej i wszystkie swoje obowiązki wykonywali sumiennie. Wśród wyrzuconych z pracy są osoby samodzielnie wychowujące dzieci oraz ci którzy/które byli jednymi żywicielami rodzin. Zostali zwolnieni nie dlatego, że „ciężko naruszyli obowiązki pracownicze” - jak powtarza bezmyślnie Kokot za zarządem Chung Hong, ale dlatego że stawili opór, walcząc o swoje prawa i razem powiedzieli: „dość wyzysku do cholery!”.
Na koniec sprostowanie: nigdy nie zarobiłam w Chung Hong 1600 zł na rękę, to było praktycznie niewykonalne, moja najwyższa pensja (przy 3 dniach nadgodzin) wyniosła 1400 zł.
Małgorzata Maciejewska